Explore Karakorum 2007
Indie
W dzieciństwie czytając przygody Tomka Wilmowskiego marzyłem o tym, żeby też móc kiedyś
podróżować tak jak on. Później, od kiedy pierwszy raz trafiłem w góry, moja miłość do podróży
zaczęła się przeplatać z zamiłowaniem do wspinaczki. Marzenia zaczęły się precyzować, chciałem
pojechać gdzieś, gdzie mógłbym się poczuć jak odkrywca, a jednocześnie nie wyobrażam sobie, żebym
mógł wyjechać dla przyjemności i nie chodzić po górach. Dlatego, jak tylko Wojtek Chaładaj
zaproponował mi wspólny wyjazd na niezdobyty dotychczas wierzchołek i eksplorację nieznanej
doliny w pakistańskim Karakorum, nie zastanawiałem się ani chwili.
Rok później, po pożegnaniu z bliskimi oraz liderem i pomysłodawcą wyprawy - Wojtkiem w
towarzystwie Kuby Gałki wsiadłem do samolotu do Helsinek. Zgodnie z planem przez Finlandię
dolecieliśmy do New Delhi. Było kilka minut po północy, kiedy wysiedliśmy z samolotu.
Przywitał nas ponad trzydziestostopniowy upał, bardzo trudno się oddychało i byłem przerażony,
jak przetrwam w tym klimacie kolejne pięć tygodni. W hotelu mieliśmy wentylator, więc tam dało
się wytrzymać. Mimo zmęczenia w nocy długo nie mogliśmy zasnąć podekscytowani tym, co miało nas
czekać.
Następnego dnia rozdzieliliśmy się. Kuba został w Delhi i załatwiał formalności związane z
naszym wyjazdem, a ja pojechałem do Agry zrealizować jedno z moich marzeń - zobaczyć słynny
Taj Mahal. W Agrze wszystko na wariackich papierach - godzina w Taj, pół godziny w Czerwonym
Forcie i powrót do Agry. Pociąg, którym wracałem do Delhi mocno się spóźniał i już myślałem,
że nie uda nam się tego samego dnia wyjechać na zachód, ale na szczęście pociąg do Amritsaru też
był opóźniony.
Kolejny dzień upłynął nam na piciu soków wyciskanych ze świeżych owoców,
przekonywaniu się do hinduskiej kuchni, która bez wątpienia jest najostrzejsza na
świecie i na zwiedzaniu Złotej Świątyni Sikkhów. Miejsce to jest bardzo niezwykłe, przyjeżdżają
tu pielgrzymi z całego świata, wszyscy są bardzo życzliwi, można za darmo zjeść i przespać się.
Nazwa Złota Świątynia też nie jest bezpodstawna, ponieważ jej kopuła ozdobiona jest złotem.
Jest ona najważniejszym ośrodkiem sikhizmu na świecie, ma cztery wejścia, po jednym z każdej ze
stron na znak tego, że jest otwarta na ludzi. Z naszej perspektywy Świątynia miała jedną dużą
wadę... Trzeba tam było chodzić bez butów, a marmurowe posadzki ogrzewane przez cały dzień
słońcem były tak gorące, że musieliśmy co jakiś czas siadać i podnosić stopy do góry, żeby
złagodzić ból. Poza tym to jedno z najbardziej fascynujących miejsc, w jakich kiedykolwiek byłem.
Tydzień zagrożenia
Rano kolejnego dnia wyjechaliśmy do Pakistanu. Granicę przekroczyliśmy bez większych problemów,
chociaż w niesamowitej ulewie. Brodziliśmy po kolana w wodzie i nie mieliśmy na sobie suchej
nitki. Dojechaliśmy do Lahore, które również udało nam się zwiedzić. Poznaliśmy tam niezwykłych
ludzi - katolików, którzy żyjąc w Islamskiej republice, rządzonej prawami Koranu, założyli
szkołę dla niepełnosprawnych i ubogich dzieci. Szkoła jest ponadwyznaniowa, co jest niewątpliwym
sukcesem tej wspólnoty. W pobliżu szkoły powstał również dwuwyznaniowy cmentarz, co w takim
kraju, jak Pakistan jest czymś naprawdę wyjątkowym.
W nocy wyruszyliśmy pociągiem do Ravalpindi. Tam następnego dnia mieliśmy odebrać z lotniska
Wojtka. Podróż nie przebiegła tym razem do końca szczęśliwie, bo Kuby brzuch przestał tolerować
Pakistańskie jedzenie, co skutkowało nieustannymi wycieczkami do toalety.
W Islamabadzie znaleźliśmy hotel i tam również ja mogłem pozwolić sobie na sensacje żołądkowe.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będą mnie one prześladowały przez kolejne szesnaście dni.
Następny poranek to długo wyczekiwany przylot Wojtka. Zaczęło się bardzo pechowo, gdyż bagaż,
w którym Wojtek miał cały wyprawowy sprzęt wspinaczkowy zaginął po drodze. Byliśmy zmuszeni
czekać kolejne trzy dni w Islamabadzie na samolot z Londynu, który ów sprzęt miał dostarczyć.
Tymczasem w Pakistanie wybuchły zamieszki, związane ze zbyt proamerykańską polityką rządu.
Studenci opanowali Czerwony Meczet znajdujący się w odległości kilometra od naszego hotelu i o
ten właśnie meczet toczyły się największe walki. Na początku byliśmy przerażeni i mieliśmy opory
przed wychodzeniem z pokoju hotelowego, ale po jakimś czasie się przyzwyczailiśmy.
Nasza druga wycieczka na lotnisko również nie zakończyła się sukcesem - bagaż nie doleciał,
musieliśmy czekać kolejne dwa dni. Gra w karty w hotelu już nam się znudziła, więc poszliśmy do
Pakistańskiego zoo i załatwiliśmy sobie w sądzie pozwolenia na picie alkoholu (w Islamskiej
Republice Pakistanu jest to zabronione). Z racji tego, że nie jesteśmy muzułmanami i
"potrzebujemy alkoholu do obrzędów religijnych" przyznano nam pozwolenia i wstemplowano do
paszportów.
Trzecia podróż na lotnisko również przyniosła nam zawód, ale zdecydowaliśmy, że już więcej czasu
nie tracimy i jedziemy do Gilgit, gdzie zorganizujemy trochę sprzętu i pójdziemy w góry.
Karakorum
W Gilgit spotkaliśmy polską wyprawę wycofującą się z Kampire Dior. Kojarzyliśmy się nawzajem
spod Piku Lenina sprzed dwóch lat. Rodacy pożyczyli nam trochę niezbędnego sprzętu. Inna polska
wyprawa - Gulmit Tower 2007 pomogła nam załatwić jeepa w góry i w końcu wyjechaliśmy. Mieliśmy
dojechać do miejscowości Bar, niestety około 10km przed wioską drogę zatarasowała lawina błotna
i ostatnią część podróży byliśmy zmuszeni pokonać pieszo. W Barze wynajęliśmy dwóch tragarzy i
zaczęliśmy dalszą podróż w górę. Szliśmy zboczem wzdłuż pięknej doliny w oddali widać było
ścianę Batury, Soni Pokhush, Toltar i kilka innych wspaniałych szczytów. Sielanka zakłócana była
tylko cogodzinnymi wycieczkami "na stronę", związanymi z zatruciem pokarmowym. Żadne leki nie
pomagały, więc nie pozostawało mi nic innego, jak się do tego przyzwyczaić. Odwodnienie robiło
jednak swoje i zaczynałem znacząco słabnąć. Po dwóch dniach wędrówki tragarze zlitowali się nade
mną i przygotowali napar z fioletowych kwiatków, które rosły w dolinie. Byłem tak zdesperowany,
że wypiłem napój i zgodnie z zaleceniem tragarzy zjadłem kwiatki, które w nim pływały. Moje
dolegliwości rzeczywiście dość szybko ustąpiły, ale za to wstąpiła we mnie nadnaturalna energia.
Byliśmy już powyżej 3000m n.p.m. a ja przestałem odczuwać wpływ wysokości i miałem taką energię,
że gdy zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, to wspinałem się na góry porobić zdjęć, chodziłem po
wodę, skakałem i nie byłem w stanie usiedzieć na miejscu. Efekt niestety był krótkotrwały i po
kilku godzinach zmęczenie wróciło.
Po trzech dniach wędrówki weszliśmy w dolinę Satmarau, którą chcieliśmy zbadać i po raz pierwszy
zobaczyliśmy cel naszej wyprawy - Purian Sar N. To naprawdę wspaniałe uczucie dotrzeć gdzieś,
gdzie nie było wcześniej żadnych turystów. Założyliśmy bazę wyprawy na wysokości około
3800m n.p.m. Pożegnaliśmy się z naszymi tragarzami i przez kolejne dwa dni prowadziliśmy
działalność na dosyć poszarpanym lodowcu, który musieliśmy sforsować, żeby dostać się do grzędy,
która miała nas wprowadzić na grań szczytową. Spacery pomiędzy serakami podnosiły poziom
adrenaliny, sprzęt pożyczony od Kampire Dior był w użyciu non stop, ale bez jakichś znaczących
problemów udało nam się założyć bazę wysuniętą na wysokości 4200m n.p.m na wspomnianej grzędzie.
Co było dla nas bardzo zaskakujące, to fakt, że pomimo wysokości, pomimo faktu, że Karakorum
uchodzi za jedno z najbardziej suchych pasm górskich na świecie, nasza baza wysunięta rozstawiona
była na łące, mieliśmy dostęp do wody, nie wspominając nawet o wspaniałych widokach.
Kolejne trzy dni, to problemy żołądkowe Wojtka, kiepska pogoda i ogólnie pojęta nuda. Później
słońce znów zaczęło świecić dla nas i dość szybko zaczęliśmy zdobywać wysokość. Założyliśmy obóz
przejściowy na lodowcu (5100m n.p.m.), później kolejny obóz na 5450m n.p.m. Tam znów szczęście się
odwróciło. Okazało się, że grań, na którą chcieliśmy się wspinać jest pionową, oblodzoną ścianą
zwieńczoną śnieżnym nawisem. Ze sprzętem, którym dysponowaliśmy musieliśmy z tej drogi zrezygnować.
Alternatywą była wspinaczka grzędą, wzdłuż której szliśmy do tej pory, na kulminację na wysokości
5700m n.p.m. i zejście na przełącz. Niestety trudności techniczne zatrzymały nas na wysokości
ok. 5600m n.p.m.
Trochę rozczarowani zdecydowaliśmy się na odwrót. Następnego ranka zwinęliśmy obóz, zeszliśmy
do bazy wysuniętej, później do bazy wyprawy i zaczęliśmy wędrówkę w dół. Tego dnia udało nam się
zejść z lodowca. Po pokonaniu moreny bocznej zaczęliśmy rozglądać się za wodą, ale nic nie
mogliśmy znaleźć. Do 3.00 nad ranem błąkaliśmy się spragnieni jak nigdy w poszukiwaniu wody.
Było ciemno, a plecaki mieliśmy wyjątkowo ciężkie, więc żeby nie tracić siły dwóch z nas siadało
na ziemi, a jeden szukał dalszej drogi. Gdy wypadła kolej Kuby zaczęliśmy się z Wojtkiem
zastanawiać czy nie mamy przypadkiem jeszcze odrobinę wody. Wojtek sprawdził w swoim termosie i
powiedział, że już nic nie ma, po czym przechylił termos. Wyleciały z niego trzy krople - dwie
Wojtkowi do ust, a jedna na ziemię. Zazwyczaj jesteśmy bardzo zgodni, ale wtedy pokłóciliśmy się
o zmarnowaną jedną kroplę wody.
W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym nocowaliśmy podczas podejścia. To było jak wybawienie -
piliśmy przez dobre 10 minut bez opamiętania. Ten dzień wspominam do dzisiaj, jak tylko zaczynam
narzekać, że chce mi się pić.
Dwa kolejne dni schodziliśmy do Baru. Po drodze musieliśmy pokonać jeszcze dość trudny wodospad,
,bo podczas gdy my walczyliśmy z górą, ścieżka się obsunęła i nie było jak przejść. W strugach
lejącej się wody podawaliśmy sobie plecaki i uważając, żeby się nie poślizgnąć, krok po kroku
przeszliśmy na drugą stronę. Później musieliśmy psychicznie odpocząć z pół godziny. W końcu jakoś
szczęśliwie, pomimo potwornego zmęczenia dotarliśmy do Baru.
W wiosce załatwiliśmy jeepa do Gilgit. Wyjechaliśmy wieczorem za kierowców mając dwa klony -
braci bliźniaków, tak samo ubranych, tak samo mówiących po prostu takich samych. Po wrażeniach w
górach poziom adrenaliny w naszych żyłach zaczął trochę opadać i rozpamiętywaliśmy sposób, w jaki
nas Purian Sar N potraktował. W pewnym momencie klony zjechały z głównej drogi i zaczęły kierować
się w stronę gór. Później wjechaliśmy do groty w skale i wtedy poziom adrenaliny skoczył najwyżej
podczas tego wyjazdu. Jechaliśmy chwilę grotą i wyjechaliśmy na wiszący, drewniany most. Pracowali
na nim robotnicy, którzy mieli dbać o jego konserwację. Nie chcieli nas wpuścić, ale klony po
krótkiej kłótni przekonały ich, że jednak możemy tamtędy przejechać. Jeden z klonów usuwał spod kół
kawałki drewna, gwoździe i inne przeszkody, a drugi powoli jechał. Most bujał się na boki i dopóki
nie zjechaliśmy z niego, nie byliśmy pewni czy przeżyjemy tę przygodę. Dalszą część drogi
pokonaliśmy już bez większych przeszkód.
Uroki Pakistanu
W Gilgit odpoczęliśmy w Madina Guesthouse przez jeden dzień, który Kuba spożytkował między
innymi na wizytę u dentysty. Następnego ranka wyjechaliśmy do Karimabadu obejrzeć Baltit Fort.
Zaczęliśmy powoli kupować prezenty dla najbliższych. Zrobiliśmy sobie jeszcze jednodniowy
trekking na łąkę Ultar Meadow, z której pięknie widoczne są szczyty Ultar i Lady's Finger.
Z Karimabadu pojechaliśmy do Gulmit, do fabryki dywanów i dalej do Passu. Tam zatrzymaliśmy się
u Akbara - w Passu Peak Inn i dostaliśmy najlepszy posiłek podczas całego wyjazdu. Polecam
każdemu, kto by się wybierał w tamte strony odwiedzenie Passu Peak Inn. W Passu zrobiliśmy
sobie kilkugodzinną wycieczkę na most pieszy, przewieszony nad Hunzą. Przejście przez ten most
to też bardzo mocne wrażenia, bo jest on zbudowany ze stalowych lin i nieskładnie poukładanych
na nich szczapek drewna. Długo musieliśmy się koncentrować zanim na niego weszliśmy, ale w końcu
chęć przeżycia kolejnej przygody przełamała nasz strach.
Z Passu zaczęliśmy drogę powrotną. Przez Karimabad wróciliśmy do Gilgit. Tam kupiliśmy bilety
na autobus do Islamabadu, zapakowaliśmy nasze bagaże na dach i ruszyliśmy. Karakorum Highway
wiła się nad przepaściami, autobus co jakiś czas zatrzymywał się i kierowca usuwał kamienie z
drogi, żeby dało się przejechać. Koło drugiej w nocy autobus znów się zatrzymał, ale tym razem
dało się słyszeć huk. Chwilę później do środka weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Jeden był
uzbrojony w karabin, przewieszony przez ramię, a drugi w pistolet. Wyróżnialiśmy się z tłumu
pasażerów, więc mężczyźni od razu się nami zainteresowali. Podeszli do mnie (siedziałem bliżej
przejścia), przystawili broń do głowy i kazali oddać pieniądze. Pokazałem swoją saszetkę.
Przeszukali ją, znaleźli część pieniędzy, zdziwili się, że tak mało, więc jeszcze powykrzykiwali
coś w Urdu, pojeździli mi lufą pistoletu po twarzy i zainteresowali się Wojtkiem. On większość
pieniędzy miał w plecaku znajdującym się na dachu autobusu, więc zabrali mu to, co miał przy
sobie. Przez utrudniony dostęp długo się nad nim nie znęcali i poszli dalej. Kubę nieprzyjemności
w zasadzie ominęły, bo jego ciemna karnacja i niski wzrost, pomogły mu nie zwracać na siebie
uwagi. Bandyci doszli do końca. Wszyscy grzecznie oddawali pieniądze, a nam zaczęły chodzić po
głowie głupie pomysły o tym, żeby spróbować ich obezwładnić. Na szczęście nikt nie był na tyle
odważny, żeby spróbować. Wracając, niższy z mężczyzn, ten uzbrojony w pistolet, podszedł do mnie
jeszcze raz, zabrał moją saszetkę, przeszukał ją ponownie i znalazł pieniądze. Zabrał wszystko,
co miałem i zaczął do mnie krzyczeć:
- Angreze!? Angreze!?
- No Angreze, Polak, Polonia, Poland, Polacco. - odpowiedziałem.
Mężczyzna nie rozumiał, uderzył mnie kolbą pistoletu w twarz i krzyknął:
- Americano!?
- No Americano. - odpowiedziałem pokazując paszport.
Bandyta jeszcze raz mnie uderzył, złapał za rękę i zaczął wyciągać z autobusu. Pomyślałem, że
jak mu na to pozwolę, to koniec, zginę, więc przywarłem do fotela i nie dałem się ruszyć.
Bandyta był ode mnie dużo niższy i słabszy, zacząłem się zastanawiać czy mam inne wyjście,
jak spróbować szczęścia i rzucić się na napastnika. Widziałem, że jest on zdenerwowany nie mniej
ode mnie. Jego kolega w wąskim autobusowym przejściu, z karabinem przerzuconym przez plecy był
właściwie bezbronny. Jedyną niewiadomą pozostawało to, co się dzieje na zewnątrz, czy są tam
kolejni bandyci, jeśli tak to ilu, czy ktoś by mi pomógł, jakbym zdecydował się obezwładnić
napastnika. W tym momencie ktoś z pasażerów wstał i przetłumaczył bandytom, że nie jestem ani
Anglikiem, ani Amerykaninem i ci opuścili autobus. Zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej i
złożyliśmy zeznania na policji. Dalsza podróż przebiegała spokojnie, a współpasażerowie co chwila
podchodzili do mnie, proponowali coś do picia, coś do jedzenia, pytali jak się czuję. Jeszcze
długo nie mogłem się uspokoić, strach przeszedł we wściekłość i jak tylko dojechaliśmy do
Islamabadu, dałem jej upust. Podczas gdy Kuba i Wojtek pojechali do hotelu, ja poszedłem do
biura firmy przewozowej, z którą jechaliśmy i zażądałem odszkodowania. Kłóciłem się z coraz
to wyższymi rangą urzędnikami, pokazywałem, że dzisiaj mam urodziny (to były najbardziej pamiętne
urodziny w życiu), groziłem ambasadą i nagłośnieniem sprawy. W końcu po kilku godzinach odzyskałem
120$ z 300$, które mi skradziono.
Pojechałem do hotelu. Chłopaki byli już po kąpieli i odpoczywali. Postanowiliśmy, że jeszcze ja
wezmę prysznic i pójdziemy obejrzeć Czerwony Meczet, w którym miały miejsce walki, tuż przed
naszym wyjazdem w góry. Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia z hotelu, Al Jazeera podała informację:
"Another Blast in Lal Masjid. 11 killed." To zdecydowało, że po nerwowej nocy w hotelu odwieźliśmy
Wojtka na lotnisko i wyjechaliśmy z Pakistanu do Indii.
W Amritsarze rozdzieliliśmy się z Kubą. On miał jeszcze tydzień urlopu i chciał posiedzieć
trochę na północy, ja skierowałem się do Radżastanu, do Jaipuru. Po takich emocjach, jakie
mieliśmy w Pakistanie, podróżowanie samemu nie było już dla mnie wielką przyjemnością, ale i tak
się cieszę z odwiedzenia tego miasta. Poza wspaniałymi zabytkami, takimi jak City Palace, Amber
Fort czy obserwatorium Jantar Mantar można tam zobaczyć wielbłąda, który pośród samochodów stoi
na czerwonym świetle, zaklinaczy węży, którzy bez większych emocji demonstrują przechodniom kobry
i wiele innych atrakcji, które przeciętny człowiek zna tylko z podróżniczych książek. Z Jaipuru
wróciłem do Delhi. Tam obejrzałem jeszcze Lal Kila, czyli słynny Delhijski Czerwony Fort, Jama
Masjid - największy meczet w Delhi oraz zrobiłem sobie spacer po ogrodach Lodi.
Wieczorem pojechałem na lotnisko, gdzie jeszcze próbowano wyłudzić ode mnie sporą łapówkę i
zmęczony odleciałem do Helsinek, a później do Polski.